Autor: MC
W samolocie piliśmy wino i wznosiliśmy toasty. Poznaliśmy Czechów, jeszcze większych zajobów (wg. Rafała), którzy jechali na miesięczną wyprawę do Armenii i Azerbejdżanu. Mieli wjeżdżać na Aragats. Liczyliśmy, że ich spotkamy, ale jak na razie ich nie widzieliśmy.
Lądowanie, odpicowane lotnisko, ponoć ma 5-6 miesięcy. Stanęliśmy w kolejce po wizę i w pewnym momencie usłyszeliśmy: Marta, Marta...ale ja zajęta wypisywaniem wniosku i pokrzykiwaniem na Grzegorza nie zwróciłam na to uwagi. W pewnym momencie usłyszeliśmy wszystkie nasze imiona i okazało się, że chodzi o nas. Gruby celnik zabrał nam paszporty i wnioski i zniknął. W tym czasie kolejka zwiększyła się do 20 – 30 osób. Po chwili gruby celnik wynurzył się z powrotem i poprowadził nas bocznym wejściem, omijając kolejkę czekających na kontrolę paszportową, do specjalnego okienka (łudziliśmy się, że dla Vipów). Już przeczuwaliśmy, że to sprawka Vahe (jeden z naszych Ormiańskich przyjaciół), nasze przeczucia się potem potwierdziły. Okazało się, że gruby celnik to jeden z jego kuzynów (później mieliśmy się przekonać, że Vahe ma liczną rodzinę:-)).
W hali przylotów czekali na nas Vahe i Marietta z Tadevosem, alias Dingesem, Vołkadovem, Tadeuszem, kurka Tadziem, tudzież Rumiankiem.
Po wyjściu z odpicowanego lotniska ujrzeliśmy i poczuliśmy klimat Przemyśl – Medyka. Vahe wziął mnie, Grześka i Martę a Raf pojechał z Mariettą i Tadziem. W Yerevanie czarno jak w dupie, żadna latarnia nie działa, jechaliśmy przed piątą rano i było bardzo, bardzo ciemno. Po drodze Las Vegas – kasyna na przedmieściach.
Vahe zawiózł nas pod dom Marietty. Ciemno, ciemno, ciemno. Straszna i ciemna klatka schodowa, żeby do niej wejść świeciliśmy komórkami. Winda zabierająca po dwie osoby, przerażająca klatka zabierająca kursująca dość hałaśliwie.
Mieszkanie spoko, jeszcze niewykończone, ale warunki do kimania i do mycia ok.
Marietta przygotowała nam traditional Armenian śniadanie – lavashe, cztery cienkie płaty chleba z liśćmi winogron w środku (skradły serca Marty i Rafa), dwa talerze sera (jeden wyglądał jak makaron sojowy – Marta nie odważyła się tknąć).
Notka z samolotu Monachium – Yerevan
Autor: MM
W samolocie Monachium – Yerevan pierwsi poznani podróżni, Czesi z Pragi i spod Pragi. Jadący tak jak my, aby wspiąć się na Aragats, a później przez Armenię do Azerbejdżanu, do Baku. Będą podróżować na rowerach (dopłata do biletu samolotowego za rower: 40€). Fajni ludzie, od razu poznali, że jesteśmy z Polski. Być może spotkamy ich juro pod Kari Lich albo pojutrze w drodze na szczyt.
W samolocie poza tym sporo ludzi wybierających się w góry. Co nie tylko widać po ubiorze, ale można również odczuć gdy pół samolotu ściągnęło ciężkie górskie buty po upalnym dniu :-). Ale... znieczulamy się winem i uczymy się pić dopiero po toaście, który wznosi najstarsza osoba w grupie (u nas Mania) i następnie wyznacza kolejną osobę :-). Pijemy głównie za zdobycie szczytu, piękne widoki i niezapomniane wspomnienia.
Obok mnie siedzi bardzo miła kobieta, Lena. Ormianka, która jedzie do Yerevanu załatwić formalne sprawy i za 4 dni wraca do Sydney. Radzi, żeby kupić ponoć pyszne orzechy w soku winogronowym o nazwie Suczu, oraz przypomina, że w Armenii jest właśnie sezon na nektarynki. Poleca rownież świeże soki na Opera Square. Wszystko jest very fresh and very delicious :-) (znamy to z opowiadań naszych Ormiańskich przyjaciół).
Acha, różnica czasu między Polską a Armenią to jednak +3 godziny – Lena rozwiała wątpliwości.
Przede mną siedzi kilku Ormian, którzy mają jutro lub pojutrze zaprowadzić dużą grupę Polaków na Aragats. Pytają czy to przypadkiem nie my.
Lena niepokoi się kolorem moich włosów (jasny blond). Przestrzega, że w Armenii, co prawda nie mam się czego obawiać, chociaż ludzie będą na mnie zwracać uwagę, w Gruzji natomiast radzi nosić czapkę! Trochę mnie to rozśmiesza.
Jeszcze jedno info: Areny – ponoć najlepsze czerwone wino w Armenii.