Autor: MM
O 14 umówiliśmy się z Mariettą w domu, więc Vahe zabrał nas tam i zaczęliśmy się pakować na Aragats. Tylko najpotrzebniejsze rzeczy, ciepłe ubranie, śpiwory, namioty i kijki. Marietta czekała na nas na dole z taksówką, ale jeszcze zdążyliśmy zrobić niewielkie zakupy (chleb, woda, czekolada). Pojechaliśmy na obiad do rodziców Marietty.
Przed wejściem czekała nas przykra niespodzianka, przy bramce latały 3 wściekłe osy z żądłami gotowymi do ataku. Manię użądliły 2 razy w nadgarstek a mnie w nogę (pierwszy płacz).
Poza tym kolacja była wyśmienita. Marietta i jej rodzice bardzo się postarali, były same tradycyjne dania Ormiańskie, dla nas (ja i Mania) postne dania wegetariańskie, faszerowanie papryki, gołąbki z kaszą i agrestem, sałatki, słony ser, chleb i lawasz (cienki, tradycyjny chleb, trochę jak naleśnik, trochę jak pita), do tego wino.
Rozmawialiśmy po rosyjsku a ojciec Marietty wznosił długie, znaczące toasty. Po obiedzie dostaliśmy tradycyjną kawę, na stół wjechały świeże figi, arbuz, ciastka oraz lody z malinami! Po takim wystawnym posiłku ledwo mogliśmy się ruszać, ale żeby nie robić przykrości gospodarzom staraliśmy się spróbować wszystkiego i to z uśmiechem na ustach.
O 18 podjechał po nas bus, który miał nas zawieźć nad jezioro Kari Lich (3200 m npm), do bazy pod Aragats. Podróż trwała ok. 2h, kręta i trudna droga górska, myślę, że nasz kierowca zwątpił po drodze i wyrzucał sobie, że zgodził się nas tam zawieźć (nie był to profesjonalny przewoźnik trudniący się transportem turystów, a pracownik ojca Marietty, który zgodził się nas tam zawieźć z później po nas przyjechać za 25 tysięcy dramatów, cena ta wydawała nam się początkowo zbyt wygórowana w porównaniu z miesięcznym średnim zarobkiem Ormian, ale po przebyciu tej drogi wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że cena ta była jak najbardziej atrakcyjna).
Po drodze (przy wyjeździe z Yerevanu) ciekawostka: olbrzymia posiadłość, cała w rzeźbach i złotych bramach, wyglądająca jak muzeum, ale jak się udało nam dowiedzieć należała do prywatnej osoby. W drodze powrotnej udało nam się zrobić parę zdjęć, mam nadzieję, że Mania coś tu na ten temat napisze, bo widziała dom z bliska.
Ok 20 dojechaliśmy do Kari Lich. Na górze było już przejmujące zimno, szybko znaleźliśmy miejsce na namioty. Ponieważ towarzyszyli nam Marietta i Tadevos, ale bez sprzętu, oddaliśmy im nasz mniejszy namiot oraz jeden śpiwór. W większym, flisowym namiocie spaliśmy w czwórkę, spięliśmy razem 3 pozostałe śpiwory w jeden wór i spaliśmy „na bukiet”. Przed spaniem weszliśmy jeszcze na niewielkie wzgórze z krzyżem, górujące nad jeziorem (acha, Tadevos powiedział, że w tym jeziorze jest ciężka woda, czyli deuter, trzeba sprawdzić czy to w ogóle możliwe i jeśli tak to jak to?).
Na wzgórzu popstrykaliśmy zdjęcia, przetestowaliśmy krótkofalówki i wróciliśmy do namiotów, było już ciemno i naprawdę zimno. Przed samym spaniem podszedł do nas pracownik obserwatorium i ostrzegł nas przed wilkami, które ponoć podchodzą w nocy i stanowią zagrożenie. Powiedział, że będzie strzelał w powietrze, jeśli podejdą zbyt blisko, po czym skasował po dwa dolary od namiotu. Początkowo myśleliśmy, że to tylko story wymyślone po to, żeby na nas zarobić, ale przed zaśnięciem słyszałam 1 strzał a Marietta słyszała wycie wilka. Po umyciu zębów poszliśmy spać, bardzo zabawnie, a przede wszystkim ciepło spało się w jednym worku. Budzik został nastawiony na 4.15. O 6:00 mieliśmy ruszać na szczyt.
Acha, płacz drugi: zgubiłam lewą soczewkę.
Autor: MC
Godzina 18:00, 32 stopnie w cieniu
Dzień wściekłych tureckich os. Siedzimy w marszrutce za 80 USD w dwie strony: Yerevan – Kari Lich – Yerevan. Właśnie wracamy z obiadu u Marietty. Nie mogę pisać, bo trzęsie. Najpierw mnie użądliły znienacka jakieś wściekłe osy, a potem Mańkę sztywną ze strachu 1 osa w nogę. No i był pierwszy płacz.