Autor: MC
Raf sadysta nastawiał budzik na 4:15, ale ciemności wciąż okrywały ziemię więc leżeliśmy, gadaliśmy i wyglądaliśmy słońca. W międzyczasie poszłam siusiu i atmosfera była bardzo wilkowa. W końcu o 5:45 wstaliśmy, zebraliśmy się i o 6:35 ruszyliśmy. Marietta i Tadzio poszli z nami, zaraz na początku spotkaliśmy Krakusa samotnego. Szedł z nami przez całą drogę, aż do przełęczy, a potem kiedy my postanowiłyśmy nie iść na północny wierzchołek, poszedł z chłopakami. Miał ze sobą plecak z całym stuffem, bo w bazie przy Kari Lich choć zdarli z niego 15 USD za nocleg to nie pozwolili mu zostawić rzeczy. Chłopaki go potem zgubili. W międzyczasie obiecałam mu, że może z nami wrócić minibusem.
No więc od początku:
Ruszyliśmy z pomysłem ataku szczytu północnego, wysokość zrobiła swoje i czułam się potwornie zmęczona, wlekłam się z tyłu i z każdym krokiem czułam jak szczyt północny oddala się u sferę planów. Minęliśmy szczyt południowy bokiem i stokiem potwornie kamienistym ruszyliśmy w stronę przełęczy między szczytem południowym a zachodnim.
Mania się zablokowała między kamieniami i prawie runęła głową w dół, na szczęście zaamortyzowała ją pupa :-). Jak doszliśmy do przełęczy oczom naszym ukazał się wielki krater i wierzchołek północny. Okazało się, że trasa jest jeszcze bardzo długa a my idziemy dużo wolniej niż chłopcy, więc zrezygnowałyśmy.
Chciałyśmy wejść kruchą granią na zachodni (4010 m nmp), który był tuż obok, ale Raf nam zabronił, bo stwierdził że zbyt kruchy i stromy. No więc zdecydowałyśmy się szarpnąć na południowy. Wzięłam Grześka plecak i chłopcy poszli a my z Martą NAJBARDZIEJ HARDCOROWĄ STRONĄ WIERZCHOŁKA POŁUDNIOWEGO wdrapałyśmy się na szczyt. Było bardzo stromo i bardzo miękko, kijki wchodziły na 20-30 cm w głąb. 20 minut się wdrapywałyśmy. Na górze czekali na nas Marietta i Tadzik z krótkofalówką Rafa.
Posiedzieliśmy chwilę i postanowiliśmy schodzić, gdyż zaczęły się zbierać chmury. Schodzenie było dłuuuuugie ale w sumie przyjemne, podziwiałyśmy licznie rosnące kwiatki we wszystkich kolorach: żółte kaczeńce, niebieskie niezapominajki i fioletowe dzwonki, jeszcze biało żółte rumianki.
Tadzio, który szedł z nami, ciągle próbował nas przekonać, że kijki tylko nam przeszkadzają, ale się nie dałyśmy i dzielnie dzierżyłyśmy nasze kijki, które były really helpful. Jak już zeszłyśmy to marzyłyśmy tylko o uwaleniu się w namiocie w śpiworach i chociaż miałyśmy pisać to oddałyśmy się błogiemu odpoczynkowi. Chciałyśmy pisać, wręcz czułyśmy taki obowiązek, ale zmęczenie zwyciężyło. Po obudzeniu się próbowałyśmy się skontaktować z chłopakami przez krótkofalówkę albo telefonicznie ale jak zwykle nie było pola :) W końcu chłopcy dali znać krótkofalówką, że będą za jakieś 20 minut. Pobiegłam szukać Tadzika, który próbował się skontaktować z kierowcą, ale i tak nie było pola, więc kierowca przyjechał na umówioną 18.00.
Po drodze zatrzymaliśmy się, aby sfotografować dziwaczny DomPałacMuzeum. Nasz kierowca burak, jak zwykle a chłopcy, którzy z nim jechali brudasy, butelki po piwie wyrzucali w górach na skały i papiery przez okno. W tę stronę już jechał znacznie szybciej.
Dojechaliśmy ok. 20.00 i na 21.15 umówiliśmy się z Mariettą i Tadziem na kolację do restauracji. O 21.15 pojechaliśmy taksami do rstauracji wybranej przez Mariette. Zjedliśmy: 3 x kebab z frytkami, sałatki z pysznych pomidorów i ogórków, 3 x zupa grzybowa, raz zupa zimna „ormiańska”, której Raf kijem nie chciał tknąć, tosty, jajecznica z pomidorami, nieprzyzwoicie tłuste frytki, 6 piw, 2 cole, sok pomidorowy, duża porcja lodów – wszystko razem 17 dramatów. Potem pojechaliśmy do domu, wyjęliśmy pranie i poszliśmy spać. A, jeszcze w restauracji daliśmy Mariecie prezent: kolczyki i naszyjnik z trurkusami – made by Ewa T.